W październiku pisałem, że trochę usportowiłem swoje podejście do roweru. Przekułem zwykłe, w pewnym sensie chaotyczne, jeżdżenie dla zajawki w serię systematycznych treningów. Były dni na XC, były dni na pumptrack, były dni na trening siłowy. I co się stało?
Na początku było super! Po pechowym i pełnym kontuzji sezonie (dwa razy skręcony staw skokowy, złamany piszczel, pęknięty paliczek) wreszcie mogłem śmigać na rowerze. Widziałem postępy z tygodnia na tydzień. Coraz więcej przejechanych kilometrów, coraz lepsza kondycja, coraz większe prędkości na pumptracku. Cyferki leciały do góry jak oszalałe.
Ale w pewnym momencie poczułem się tym wszystkim zmęczony. Na tyle zmęczony, że aż nastąpiło chwilowe zniechęcenie do roweru. Nie było to zmęczenie fizyczne. To mój umysł zaczął się buntować. Potwierdziło się tylko, że nie jestem sportowcem. I nigdy nim nie będę. Gdy tylko pojawia się jakiś przymus, jakaś z góry narzucona systematyczność czuję, że moja wolność jest zagrożona. Hobby staje się pracą. Nudnym obowiązkiem. Ginie zabawa i pojawiają się cele. Nudne cele. Cyferki. Liczby zaczynają Cię absorbować. I tylko one się liczą. A sam rower przestaje cieszyć...
A przecież o radość tu chodzi. W dupie mam wyniki, rywalizację. System nauczania od początku wykształca w nas pęd do bycia najlepszym, kształci sobie maszyny wypełniające coraz lepszymi liczbami wszelkie tabelki. Oceny w szkole, wyniki w korporacji.
Bleh. Ja na szczęście od zawsze wiedziałem, że nie chcę w tym uczestniczyć i całkiem nieźle mi się to udaje. Lubię swoją pracę. I lubię swoje hobby.
Parę dni temu pierwszy raz od dawna poodrywałem się od ziemi na rowerze. Super znowu poczuć te mikrosekundy ;) walki z grawitacją. To wystarczyło by sobie parę rzeczy przedefiniować.
Zwracam sobie przyjemność. Pozostaję stu procentowym rowerowym amatorem. Może nawet świadomym ignorantem w niektórych kwestiach. Ale za to szczęśliwym człowiekiem :) Przestaję liczyć cokolwiek. Jeżdżę tylko, gdy mam ochotę.
I wreszcie zrobiłem coś, do czego zbierałem się nieśmiało od roku. Odmontowałem licznik :)
Abstrahując od duchowych wartości - rower stał się 58 gramów lżejszy! Yeeah ;) |
P.S. Posty na blogu będą pojawiać się, gdy będzie wena i czas. Bo kiedyś sobie postanowiłem, że nie ważne co by się działo będę pisał 2 razy w tygodniu. I co się stało? Też przestało mi to dawać radochę i nowych postów nie było od paru miesięcy... Nie ma się co spinać :)
Jeśli podobał Ci się ten artykuł, mogą Cię też zainteresować:
Chyba wybrałeś najlepszą drogę.
OdpowiedzUsuńKiedy pojawia się przymus, bardzo szybko pojawia się opór.
Powodzenia w zdobywaniu ... w sumie nie kilometrów, bo licznik zdemontowałeś. Może szczytów i wyjazdów :)
I git! Jeśli jest to pasja, zajawka, zajob lub hobby to liczniki, zliczniki, nadliczniki i podliczniki nie są potrzebne. CHĘCI I W MIARĘ JADĄCY SPRZĘCIOR... a reszta zależy tylko od nas.
OdpowiedzUsuńI o to chodzi- 100% przyjemności, 0% przymusu. A gdy rower znudzi Ci się na jakiś czas, to fajnie jest uprawiać w tym czasie jakiś inny sport, żeby wrócić do dwóch kółek z uśmiechem na twarzy :).
OdpowiedzUsuńNajważniejsze to znaleźć swoją własną drogę. Potem jest już tylko radocha z jazdy.
OdpowiedzUsuń